Muzyka w moim świecie – ja w świecie muzyki. Odc. 1

Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.

Inżynier Mamoń, „Rejs” (reż. M. Piwowski, 1970)

Muzyka gra ważną rolę w moim życiu. Może nie pierwszoplanową, ale raczej z przodu sceny, niż w gdzieś tam w chórkach. Na pytanie jaką muzykę lubisz? ciężko mi odpowiedzieć – na pewno łatwiej mi wskazać takie gatunki, które mi się nie podobają. Oczywiście, nie da się ukryć, że wśród wykonawców, których lubię słuchać mam swoich faworytów. Poważnych 🙂

Chciałbym to miejsce wykorzystać, żeby przedstawić Wam wszystkie te utwory, które mi się podobają, które najbardziej lubię, które – z takich, czy innych względów – są dla mnie ważne… dzisiaj odcinek 1.

Zaskoczenia raczej nie będzie… przynajmniej nie dla tych, którzy mnie znają chociaż trochę 🙂

Phil Collins – In the air tonight

Debiut solowy wokalisty i perkusisty grupy Genesis. Pierwsza płyta, pierwszy singel, pierwsza ścieżka… i cóż za efekt! Pamiętam, jak w roku 1988 dostałem od mamy moją pierwszą kasetę-składankę: nagrana na czarnej kasecie BASF, na okładce tytuły napisane na maszynie, na grzbiecie wykonawca: „PHIL COLLINS”. Jako ośmiolatek mieszkający gdzieś w Europie Środkowej, nie śledziłem kariery ani pana Collinsa, ani jego macierzystej grupy – więc dla mnie było to coś zupełnie nowego.

Niestety, nie jestem w stanie odtworzyć teraz całej listy utworów – było ich pewnie koło 15; na kasetę trafił m.in. jeden utwór Genesis Follow you, follow me. Ostatnią piosenką na stronie B, zamykającą całość był własnie In the air tonight. Mogę nie pamiętać jakie inne trafiły na składankę, ale ten jeden pamiętam w zasadzie od pierwszego przesłuchania…

Początek niezwykle klimatyczny, nastrój budowany delikatnym, hipnotycznym rytmem automatu perkusyjnego (nota bene – Phil nawet nie musiał go programować, wykorzystał gotowy rytm zapisany na swoim Rolandzie CR-78), na który nakładają się dźwięki klawiszy: bardzo niski D i wyższe, ciepłe akordy D, C, Bb i C. Już sam początek wprowadza niesamowitą atmosferę, która towarzyszy słuchaczowi cały czas… no, prawie 🙂 Prawie do końca, bo w 3. minucie i 40 sekundzie jest TO wejście perkusji…

…DA-DAM DA-DAM DA-DAM DA-DA-DAM-DAM!!!

O mamusiu… pamiętam, jakie ten moment zrobił na mnie wrażenie! Myślę, że po krótkim czasie taśma w tym miejscu była wytarta to granic możliwości, bo później co chwilę przewijałem (tzw. „revind”, kto słyszał o riłajnd? 😉 ) żeby tylko jeszcze raz usłyszeć tę kanonadę perkusji. Właśnie tym zagraniem, pan Collins zdobył sobie całkiem nowego, ośmioletniego fana – gdzieś daleko w Kaliszu, na Zubrzyckiego (wówczas jeszcze 😉 ).

Oczywiście, ta zagrywka była już wówczas ikoną brzmienia perkusji lat 80-tych, a sama piosenka trafiła na stałe do grona największych przebojów wszechczasów, ale istotne jest to, że stała się dla mnie furtką do świata tej muzyki, z którą mój romans trwa do dziś… o czym mam nadzieję uda mi się jeszcze coś napisać 🙂

Wiem, że wszyscy znają, nie wszyscy lubią, ale – jeśli ktoś chciałby sobie przypomnieć – bardzo proszę:

 

Video z kanału użytkownika Brandyn Dunphy

Dodaj komentarz